Ł. Łozowski twierdzi, że faszyzm jest autentycznym wyrazem aspiracji zagrożonej klasy średniej a nie sztucznym wytworem wielkiej burżuazji.

 „Faszyzm a rewolucja (Próba historycznej syntezy współczesności)”, Wydawnictwo „Myśli Socjalistycznej” (dwutygodnika w j. polskim, wydawanego przez żydowskich socjalistów z Bundu), Warszawa 1936.
http://lewicowo.pl/geneza-faszyzmu/

 

Omówione w poprzednim rozdziale winy socjalizmu wobec problemu klas średnich ułatwiły faszyzmowi zwycięstwo, ale nie spowodowały tego zwycięstwa. W pierwszym rzędzie zawdzięcza faszyzm swoje powodzenie warunkom obiektywnym, wynikającym ze społecznej sytuacji mieszczanina, z jego skrajnego indywidualizmu gospodarczego, z całej jego umysłowości i nastawienia psychicznego, które uniemożliwia mu po prostu zawarcie sojuszu z proletariatem.

Łączenie problemu faszyzmu z zagadnieniem klas średnich nie stanowi w obecnej chwili żadnej rewelacji. Skojarzenie: faszyzm – drobnomieszczaństwo należy już dziś do trwałych, ustalonych asocjacji społeczno-politycznych. Również w obozie socjalistycznym utrwaliło się już przekonanie, że faszyzm opiera swój byt głównie na olbrzymiej masie drobnomieszczaństwa. Ale pogląd ten niewiele ma wspólnego z założeniem, jakiego zamierzam tu bronić, mianowicie: że faszyzm stanowi całkowicie samodzielną, spontaniczną rewolucję mieszczańską. Gdy prasa socjalistyczna łączy ruch faszystowski z drobnomieszczaństwem, to w tym skojarzeniu nie zawiera się nic, poza skonstatowaniem empirycznie znanego faktu, że drobnomieszczaństwo stanowi główny składnik fizyczny masy faszystowskiej, przy czym twierdzenie to doskonale się łączy z przypuszczeniem, że drobnomieszczaństwo stanowi li tylko obiekt ruchu faszystowskiego. Ażeby natomiast udowodnić, że faszyzm został zrodzony z potrzeb i ducha drobnomieszczaństwa, ażeby stwierdzić, że drobnomieszczaństwo stanowi nie obiekt, tylko główny historyczny podmiot faszyzmu, należy ustalić między faszyzmem a drobnomieszczaństwem związek nie tylko empiryczny, ale przede wszystkim genetyczny: należy zanalizować hasła społeczne, gospodarcze i ideologiczne faszyzmu i wykazać, że hasła te są typowym wyrazem interesów ekonomicznych oraz mentalności mieszczaństwa. W niniejszym rozdziale postaram się przeprowadzić analizę faszyzmu i powiązać pierwiastki tego ruchu z sytuacją społeczną oraz światopoglądem mieszczanina.

Charakterystyczną i decydującą właściwością obecnego stanu mieszczaństwa jest tragiczny rozbrat między jego sytuacją materialną, a niedotrzymującym jej kroku stanem jego umysłowości. Mieszczanin europejski ma za sobą wielowiekową szkołą kultury zachodniej, która go wychowała w bezwzględnym poszanowaniu dla państwa, własności prywatnej, solidarności narodowej i tradycji. Całe jego życie emocjonalne jest zabarwione tym dziedzictwem, i dlatego wrogą mu jest nauka socjalistyczna, dlatego obce mu są hasła nawołując do działania między- i ponadnarodowego. Ten potężny opór emocjonalny jest na razie nie do przełamania – pomimo, że warunki ekonomiczne, wytworzone przez rozkład kapitalizmu, budzą w mieszczaninie protest i pragnienie przebudowy ustroju społecznego.

Niestety, zależność mentalności od ekonomiki, oblicza duchowego danej grupy społecznej od jej funkcji i struktury ekonomicznej nie jest ani tak prosta, ani tak bezpośrednia, jak to się wydaje amatorom schematów racjonalistycznych. Ewolucja mentalności chadza własnymi, bardzo skomplikowanymi drogami i postępuje na ogół w tempie bardzo powolnym; zmiana nadbudowy umysłowej nie jest prostym, równoległym odbiciem zmian socjalnych. I dlatego ogólne nastawienie mieszczaństwa wobec problemu reformy społecznej nie ulega na razie zmianom – pomimo że pauperyzacja tego mieszczaństwa poczyniła w ostatnich latach katastrofalne postępy. Ten rozdźwięk między sytuacją materialną mieszczanina a stanem jego umysłowości nie znalazł dotychczas dostatecznego uwzględnienia i oświetlenia w prasie socjalistycznej, pomimo że problem ten łączy się ściśle z jednej strony z kardynalnym teoretycznym zagadnieniem proletaryzacji klas średnich, stanowiącej w ogólnej koncepcji Marksa jedno z głównych ogniw dynamiki i mechaniki rewolucji socjalnej, z drugiej zaś – z palącym aktualnym zagadnieniem faszyzmu.

Mówi i pisze się bardzo wiele o postępującej jakoby w ostatnich latach proletaryzacji klas średnich, ba, nawet o proletaryzacji wsi – aczkolwiek tego rodzaju twierdzenie jest oczywistym nonsensem. Ponieważ zaś ta rzekoma „proletaryzacja”, zamiast spowodować w związku z ogólną sytuacją światową wybuch rewolucji socjalnej (jak to przewidywał Marks), zrodziła faszyzm, to z szeregów faszystowskich obwieszcza się triumfalnie „koniec marksizmu” i sypie się istną lawiną kretyńskich pomysłów „likwidacji walki klasowej”.

Tymczasem sprawa ma się tak, że w istocie dokonywa się na razie nie proletaryzacja klas średnich (w sensie marksistowskim), tylko zwykła pauperyzacja. Proces proletaryzacji, tak jak go kreśli Marks w klasycznych końcowych ustępach I tomu „Kapitału (skąd wzięte są wszystkie niżej przytoczone urywki w cudzysłowach) jest wyabstrahowanym od konkretnych warunków tego lub innego okresu historycznego ogólnym schematem narastania kryzysu kapitalizmu wskutek wchłonięcia klas średnich przez gospodarkę kapitalistyczną.

 

[...]

 

Toteż mamy obecnie taką swoistą sytuację, że między stanem materialnym mieszczanina a jego stanowiskiem socjalnym oraz ideologią społeczną utworzyły się swego rodzaju nożyce: zrujnowany mieszczanin pozostaje nadal mieszczaninem i jeszcze długo nim pozostanie. Jego indywidualizm gospodarczy, wrodzona i odziedziczona miłość własnego warsztatu pracy nie tylko że nie słabnie na widok ruiny tego warsztatu, ale raczej przeciwnie – im bardziej mieszczanin traci stary grunt pod nogami, tym namiętniej pragnie odzyskać go z powrotem, tym jaskrawiej występuje jego opór emocjonalny przeciwko wszelkim koncepcjom kolektywistycznym. Na razie mieszczanin w żaden sposób nie potrafi przenieść się ze świata tradycji w świat walczącego socjalizmu. Dla niego międzynarodowość jest zdradą narodu własnego, wyrzeczenie się solidaryzmu równoczesne z wyrzeczeniem się ojczyzny. (Pogardliwe określenie socjalistów, jako „ludzi bez ojczyzny”, jako „Vaterlandslose Gesellen”, było w swoim czasie w ustach Wilhelma II – tego mieszczanina w koronie – wyrazem uczuć całego mieszczaństwa europejskiego i pozostaje nim dotychczas).

I oto w ostatnich latach wielomilionowa masa drobnomieszczaństwa europejskiego stanęła przed tragicznym dylematem: jak pogodzić walkę o radykalną poprawę bytu z zachowaniem jedności narodowej i świętej zasady własności? Jak dokonać przewrotu społecznego w majestacie tradycji i dobrych obyczajów narodowych? Jak przerzucić most między patriotyzmem a rewolucją, między narodem a socjalizmem? Jak znaleźć skuteczny sposób na rodzimą burżuazję bez uciekania się do grzechu sojuszów ponadnarodowych. W atmosferze historycznej zaczęły się unosić fale poszukiwań i pomysłów syntetycznych. I oto z tej tęsknoty milionowych mas mieszczańskich narodził się faszyzm, jako nowe „zbawcze” hasło. Nie wiem, czy Mussolini i Hitler są wielkimi ludźmi, ale trzeba przyznać, że genialnie wyczuli tę „tęsknotę syntetyczną” mas mieszczańskich i w idealny sposób wypowiedzieli we właściwej chwili to, co nurtowało te masy.

Gdy z szeregów młodszej generacji mieszczańskiej, która po czterech latach dantejskiego piekła wojny znalazła się bez gruntu pod nogami w obliczu starego porządku rzeczy, rzucone zostały hasła: Wspólnota gospodarcza na łonie ojczyzny i tradycji! Przebudowa społeczna w ramach własnego narodu w drodze kooperacji i solidaryzmu klas! Nowy socjalizm w duchu narodowym! – to odbiły się one echem w milionach serc, jako odgłos utajonych dążeń tych milionów. Synteza została znaleziona i z tą chwilą zaczyna się potężny, żywiołowy rozwój ruchu faszystowskiego przeważnie pod hasłem socjalizmu narodowego.

 

Ten ostatni, nie ma, oczywiście, nic wspólnego z prawdziwym socjalizmem. Charakterystyczny jednak i zastanawiający jest fakt, że w Niemczech – tej ojczyźnie nowoczesnego socjalizmu, faszyzm nadał sobie taką nazwę, a nie inną. (Widzieć w tym fakcie tylko trick demagogiczny, mający na celu zwabienie szerokich mas do obozu faszystowskiego, byłoby szczytem – łagodnie mówiąc – naiwności: przecież masy zachodnioeuropejskie nie są stadem baranów i półgłówków!). Nazwa ta nie jest ani płodem demagogii, ani z pewnością rzeczą przypadku. Chodzi o to, że w imaginacji mieszczanina przyszłe społeczeństwo faszystowskie będzie wolne od walki klasowej, która zostanie zastąpiona przez kooperację klas i stanów w ramach narodowej gospodarki planowej. (Marzyciele faszyzmu – a są i tacy, szczególnie na lewicy faszystowskiej – żywią nawet nadzieję, że pod wspólnym dachem ustroju faszystowskiego znikną stopniowo i bezboleśnie przeciwieństwa klasowe i wyłoni się w drodze pokojowej ewolucji przyszłe wolne społeczeństwo socjalistyczne). Wprawdzie, walka klasowa zostanie na razie „zniesiona” tylko pozornie, mechanicznie, za pomocą przymusu; wprawdzie, rozbieżność interesów będzie „na razie” istniała nadal; ale bądź co bądź życie społeczne przekształci się w permanentną a ustrojową konferencję okrągłego stołu i – chociaż pod żelazną presją dyktatury – ale wytworzy się atmosfera wzajemnych ustępstw i świętej zgody ogółu. Salus nationis suprema lex esto!

To właśnie (zaktualizowane i zmodyfikowane) starorzymskie hasło stanowi istotną treść, jaka się w umyśle mieszczan kojarzy z pojęciem nowego socjalizmu. Jest to, oczywiście, ich socjalizm, socjalizm mieszczan, zabarwiony mniej lub więcej – zależnie od lokalnych warunków – socjalizmem głupców, czyli antysemityzmem. To, co zamierzają na razie rozbudować, ma być swoistą sielanką, opartą na przymusowej cnocie obywatelskiej i objętą przymusem. Robotnik ma być utrzymany w tej sielance za pomocą sądów doraźnych obozów koncentracyjnych, kapitaliście zaś pozostawi się de iure i w dużej mierze de facto tak własność, jak i rentowność kapitału, jednak bez możności całkiem swobodnego rozporządzania pierwszą i przy ściśle określonych granicach dla drugiej. Sprzeczne interesy klasowe zostaną podporządkowane naczelnej zasadzie etycznego stosunku do narzędzi i środków produkcji, jako rzeczy przynależnych – acz nie będących własnością ogółu. Ma to być święte przymierze pokłóconych interesów, zagwarantowane ustrojowo i zabezpieczone potężnym aparatem władzy państwowej i organizacji faszystowskiej.

Z czasem przeciwieństwa wyrównają się i przymierze mechaniczne nabierze stopniowo kształtów przymierza organicznego. Czuwać nad tym będzie mieszczanin –opoka i władca tego przymierza – pełen purytańskiej zaciekłości w krzewieniu przymusowej cnoty solidaryzmu, jako niezbędnego początku przyszłej cnoty samoistnej.

Nie jest również rzeczą przypadku, że walkę z obozem robotniczym prowadzą faszyści pod hasłem: „Precz z marksizmem!”. „Marksizm” w tym wypadku nic jest zwykłym logicznym pojęciem nadrzędnym, obejmującym – dla krótkości – obydwa odłamy ruchu robotniczego. Nie, w przekonaniu mieszczaństwa faszyzm walczy nie z socjalizmem jako takim, tzn. jako ideałem ustroju społecznego w perspektywie dalekiej przyszłości, tylko właśnie i w pierwszym rzędzie z marksizmem, jako ideologiczną podstawą znienawidzonej zasady walki klasowej. Czerwoną płachtą dla mas faszystowskich jest nie socjalizm, tylko hasło: „Proletariusze wszystkich krajów, łączcie się!”, nie ostateczny cel sam w sobie, tylko metoda. Tak przynajmniej sprawa się ma w przeświadczeniu tych mas. Ich istotnym złudzeniem jest nie tyle przypuszczalna możliwość całkowitego unicestwienia idei socjalistycznej, ile nadzieja na stworzenie innego, nowego socjalizmu, bez międzynarodowości i bez Marksa.

Już ten pobieżny rzut oka na genezę i program faszyzmu wykazuje, że mamy tu do czynienia z ruchem typowo mieszczańskim. Koncepcja ustroju korporacyjnego (lub innej formy współpracy klas), hasło kooperacji w ogóle, program okiełznania interesów burżuazji i proletariatu w imię dobra „ogółu” (tzn. mieszczanina) są charakterystycznym wyrazem jego interesów ekonomicznych; hasło solidaryzmu i jedności stanowi niemniej typowy wyraz jego oblicza duchowego. Wszystko razem, połączone w ruchu faszystowskim, świadczy niezbicie, że właśnie mieszczanin ruch ten zrodził wedle własnego obrazu i podobieństwa. Istotą faszyzmu, jego treścią społeczną jest właśnie program rozszerzenia tradycyjnego imperatywu jedności i współodpowiedzialności narodowej na cały teren spraw gospodarczych, który dotychczas, jako wybitnie „ziemski”, temu nakazowi nie podlegał. Za pomocą idei solidaryzmu gospodarczego faszyzm pragnie sprowadzić na ziemię tradycyjną niebiańską świętość jedności narodowej – jednakowoż bez przekroczenia podstaw społeczeństwa klasowego, opartego na zasadzie własności prywatnej.

 

[...]

 

Program faszystowski łączy w sobie, jak dwie strony medalu, hasło „uduchowienia gospodarki” (tzn. ustalenia etycznego stosunku do narzędzi produkcji, jako rzeczy przynależnych do ogółu) z żądaniem umaterialnienia wspólnoty idealnej (tzn. rozszerzenia nakazu jedności narodowej na teren gospodarczy). Pragnie on zrealizować te hasła bez zasadniczego uszczerbku dla „świętej” zasady własności, wyłącznie w drodze ustępstw ze strony klas skrajnych na rzecz „ogółu narodowego”. Cała ta koncepcja jest tak zdradliwie charakterystyczna dla umysłu i sytuacji ekonomicznej zrujnowanego mieszczanina, stanowiącego większość tego ogółu, że gdybyśmy nawet nic nie wiedzieli o istnieniu w społeczeństwie klas średnich, to koncepcja ta musiałaby ujawnić naszej świadomości, że klasy te istnieją i że faszyzm jest ich wyznaniem wiary.

 

[...]

 

Burżuazja nigdy nie cierpiała i nie cierpi ani na sentymenty rasistowskie, ani na wyłączność narodową, ani na wstręt do międzynarodowych porozumień. Nastawienie duchowe wielkiej burżuazji jest nie tylko wyraźnie internacjonalistyczne, ale wręcz kosmopolityczne. Jeżeli burżuazja zwalcza międzynarodówkę robotniczą, to wiemy doskonale, dlaczego to czyni: chodzi jej o monopol dla międzynarodówki kapitalistycznej, jest to z jej strony po prostu kupiecka obawa konkurencji. Religia wspólnej krwi i wspólnej tradycji historycznej, tak charakterystyczna dla faszyzmu, nie jest religią kapitału. Burżuazja posługuje się hasłami nacjonalizmu, znając ich niezawodny wpływ na masy mieszczaństwa, ale hasła te nie są jej własnym wyznaniem wiary. Nacjonalizm dla burżuazji jest tylko środkiem, ale nigdy celem i kultem. Tymczasem dla faszyzmu hasła te stanowią najwyższy ideał i odgrywają ogromną rolę, jako spiritus movens całego ruchu. Jednym słowem, patos faszyzmu nie jest patosem wielkiej burżuazji – a to w moim przekonaniu dowodzi z absolutną pewnością, że faszyzm nie jest owocem ducha burżuazyjnego.

Ten argument, zaczerpnięty z dziedziny czysto psychicznej, powinien szczególnie trafić do przekonania zwłaszcza ludziom myślącym w kategoriach materialistycznych. Patos historyczny, jako zjawisko życia zbiorowego, nie jest czymś przypadkowym. To zbiorowe napięcie psychiczne o swoistym zabarwieniu, które zwykliśmy określać mianem patosu, jest naturalnym wyrazem duchowym każdego wielkiego ruchu i powstaje na tle określonych tendencji społecznych. Jest więc niewątpliwą rzeczą, że w patosie takim odbija się, jak w zwierciadle, fizjonomia duchowa tej warstwy społecznej, która ruch dany stworzyła. „Powiedz mi, jaki jest patos danej rewolucji, a potrafię określić, kto ją zrodził” – takie przysłowie należałoby wprowadzić do użytku publicystyki historycznej. Z tego względu patos każdej rewolucji ma nieocenioną wartość symptomatu, pozwalającego nam w drodze analitycznej, niejako za pomocą dedukcji socjalnej dojść do wniosków nie mniej (jeżeli nie bardziej) pewnych, niż te, które potrafilibyśmy zdobyć przez indukcję, tzn. przez bezpośrednią obserwację wydarzeń lub przez gromadzenie empirycznych danych, dotyczących przebiegu tych wydarzeń. Bezsprzeczną wartość takiego symptomatu posiada, oczywiście, i patos faszystowski. Analiza tego patosu wykazuje w sposób niedwuznaczny, że mamy tu do czynienia z przejawem psychiki i mentalności drobnomieszczańskiej, a nie wielkoburżuazyjnej.

 

[...]

 

Burżuazja nigdy nie cierpiała i nie cierpi ani na sentymenty rasistowskie, ani na wyłączność narodową, ani na wstręt do międzynarodowych porozumień. Nastawienie duchowe wielkiej burżuazji jest nie tylko wyraźnie internacjonalistyczne, ale wręcz kosmopolityczne. Jeżeli burżuazja zwalcza międzynarodówkę robotniczą, to wiemy doskonale, dlaczego to czyni: chodzi jej o monopol dla międzynarodówki kapitalistycznej, jest to z jej strony po prostu kupiecka obawa konkurencji. Religia wspólnej krwi i wspólnej tradycji historycznej, tak charakterystyczna dla faszyzmu, nie jest religią kapitału. Burżuazja posługuje się hasłami nacjonalizmu, znając ich niezawodny wpływ na masy mieszczaństwa, ale hasła te nie są jej własnym wyznaniem wiary. Nacjonalizm dla burżuazji jest tylko środkiem, ale nigdy celem i kultem. Tymczasem dla faszyzmu hasła te stanowią najwyższy ideał i odgrywają ogromną rolę, jako spiritus movens całego ruchu. Jednym słowem, patos faszyzmu nie jest patosem wielkiej burżuazji – a to w moim przekonaniu dowodzi z absolutną pewnością, że faszyzm nie jest owocem ducha burżuazyjnego.

Ten argument, zaczerpnięty z dziedziny czysto psychicznej, powinien szczególnie trafić do przekonania zwłaszcza ludziom myślącym w kategoriach materialistycznych. Patos historyczny, jako zjawisko życia zbiorowego, nie jest czymś przypadkowym. To zbiorowe napięcie psychiczne o swoistym zabarwieniu, które zwykliśmy określać mianem patosu, jest naturalnym wyrazem duchowym każdego wielkiego ruchu i powstaje na tle określonych tendencji społecznych. Jest więc niewątpliwą rzeczą, że w patosie takim odbija się, jak w zwierciadle, fizjonomia duchowa tej warstwy społecznej, która ruch dany stworzyła. „Powiedz mi, jaki jest patos danej rewolucji, a potrafię określić, kto ją zrodził” – takie przysłowie należałoby wprowadzić do użytku publicystyki historycznej. Z tego względu patos każdej rewolucji ma nieocenioną wartość symptomatu, pozwalającego nam w drodze analitycznej, niejako za pomocą dedukcji socjalnej dojść do wniosków nie mniej (jeżeli nie bardziej) pewnych, niż te, które potrafilibyśmy zdobyć przez indukcję, tzn. przez bezpośrednią obserwację wydarzeń lub przez gromadzenie empirycznych danych, dotyczących przebiegu tych wydarzeń. Bezsprzeczną wartość takiego symptomatu posiada, oczywiście, i patos faszystowski. Analiza tego patosu wykazuje w sposób niedwuznaczny, że mamy tu do czynienia z przejawem psychiki i mentalności drobnomieszczańskiej, a nie wielkoburżuazyjnej.

Z drugiej strony nie ulega kwestii, że patosu zbiorowego nie można sfabrykować sztucznie, ani z zewnątrz zaszczepić masie narodowej. Historia wielkich okresów rewolucyjnych zna wprawdzie zjawisko, że hasła klasowe, przyjmując inkarnację historyczną, ulegają charakterystycznemu przeistoczeniu i w tej wysublimowanej postaci patosu ogólnonarodowego (czy ogólnoludzkiego) ogarniają najszersze masy. Ale, jak wynika z poprzednich rozdziałów, zjawisko to nie ma nic wspólnego ani z mechanicznym zaszczepieniem, ani tym bardziej z demagogią, a – co najważniejsze – źródłem tego wszechogarniającego patosu jest zawsze ta klasa społeczna, która w ogniu danej rewolucji powstaje dopiero do bytu historycznego i zapala tchnieniem swego własnego, klasowego patosu najszersze masy. Natomiast historia nie zna takiego cudu, żeby klasa społeczna, będąca na progu upadku, potrafiła w celu obrony swego stanu posiadania przed naciskiem mas wytworzyć potężne napięcie społeczne, które z jednej strony ogarnęłoby te masy, jak gdyby to był wytwór ich własnego ducha, a zarazem okazałoby się zbawienne dla interesów tejże ginącej klasy. Takie foldyfikacje ad usum hostium, a na własny pożytek w historii nie zdarzają się. Trzeba więc doprawdy być wyzutym ze wszelkiego zrozumienia i szacunku dla powagi, logiki i wielkości dziejów, żeby poważnie uwierzyć, jakoby patos faszystowski był ot tak sobie zwykłym dumpingiem ze strony wielkiej burżuazji.

Pozostaje jednak niezaprzeczony fakt, że burżuazja popiera ruch faszystowski i korzysta z tego ruchu.

Ale to się tłumaczy bardzo prosto. Burżuazja nie posiada żadnego własnego programu, żadnego planu na przyszłość, żadnej perspektywy, żadnej wiary we własną rację bytu i w możliwość uratowania swego stanu posiadania. Ma ona nóż na gardle. Na początku ruchu faszystowskiego groziło tak burżuazji, jak i faszyzmowi widmo rewolucji socjalnej. To wspólne niebezpieczeństwo właśnie sprawiło, że zawarte zostało porozumienie burżuazyjno-faszystowskie celem zduszenia robotników. A ponieważ niebezpieczeństwo nie minęło, to spółka egzystuje nadal. Z czego jednak nie wynika, jakoby faszyzm był wynalazkiem burżuazji. Przypomnijmy sobie dla analogii znany fakt, że liberalna burżuazja rosyjska popierała w carskiej Rosji ruch rewolucyjny aż do „generała Bo” (bojowej organizacji) włącznie, z czego jednak nikt nie próbował robić wniosku, jakoby rewolucja rosyjska była dziełem tej liberalnej burżuazji. Sojusz burżuazji z faszyzmem, wielkiego kapitału z drobnomieszczaństwem jest typowym małżeństwem z wyrachowania, które nie wiadomo nawet, czy zaprezentuje światu widok porządnego miodowego miesiąca; o ile chodzi o Niemcy, to ewolucja duumwiratu Hugenberg-Hitler dała doskonały obraz symboliczno-polityczny tych tarć, jakie od samego początku zaczęły się mnożyć w łonie rodziny burżuazyjno-faszystowskiej wskutek obopólnie popełnionego mezaliansu. (Spotkałem niedawno w prasie urywek z pewnego artykułu Trockiego w sprawie faszyzmu – „tego sługi i agenta burżuazji”, jak pisze Trocki – rzuca on tam następującą charakterystyczną uwagę: „Jest to jednak agent, który siedzi na karku swego pana i zabiera mu z ust co najsmaczniejsze kąski; a pan musi się z tym pogodzić, bo inaczej będzie jeszcze gorzej”. Nieprawdaż, dziwny „agent” i jeszcze dziwniejszy „pan”!).

 

[...]